Czułem, że upadam coraz niżej i niżej. Tego upadania powstrzymać jednak nie potrafiłem.
Żyłem do potęgi n-tej. Żyłem na umęczenie. Żyłem tak, jakbym cały czas był na ostrym dyżurze. Prawdziwe dyżury w moim macierzystym szpitalu były dla mnie jak sport ekstremalny. Adrenalina z autodestrukcją. Zadowalałem innych, a jak zadowalałem innych, to miałem coraz lepsze zdanie o sobie samym.
Dwiema ścieżkami zasuwałem: ścieżką medyczną i artystyczną.
Pierwsza i druga były na full. Klinika. Przychodnia. Pierwsza specjalizacja. Druga specjalizacja. Poradnia. Fundacja i parkinsonicy. Doktorat. Akademia. Zajęcia ze studentami. Sympozja. Konferencje. Kariera.
Hyc!
Przeskakiwałem na drugą ścieżkę, żeby było równolegle, do pary. Koncerty, tabloidy, pisanie tekstów piosenek, imprezy.
Dzieci się rodziły w międzyczasie, ja się dziwiłem, że one tak szybko rosną, kiedy wpadałem do domu z dyżuru, z wizyty, po próbie zespołu, z koncertu.
Czy wyrobię się, czy znów się uda oszukać wszystkich i nie pokazać, że gonię resztkami i wykonuję fuszerkę?
Stresy rozładowywałem farmakologicznie, przecież byłem lekarzem, wiedziałem jak się „podkręcić”, wiedziałem jak się spowolnić.
Testowałem na sobie wszystkie leki na chorobę Parkinsona i na depresję. Miałem do nich nieograniczony dostęp.
Po koncertach, np. na imprezach firmowych, wypadało się integrować, a ja nie byłem mistrzem integracji. Nie miałem też odwagi wstać i wyjść, opuścić towarzystwo, żeby nie słuchać kretyńskich rozmów.
Stawianie granic i dbanie o siebie nie było moją mocną stroną.
Alkohol stał się moim rozwiązaniem. Z alkoholem mogłem znieść nawet takie piekło, jak koncerty w Jarocinie.
Robienie tysiąca rzeczy naraz, zanim nadejdzie zmęczenie działa jak adrenalina.
Jako lekarz prowadziłem totalnie chore życie.
Takiego życia bym nie prowadził, gdybym lubił samego siebie. Samego siebie nie lubiłem i przestałem też lubić innych ludzi, tzn. pacjentów, których seryjnie leczyłem.
Wtedy, na tych pasach:
Byłem po dyżurze. Ale nie od razu po dyżurze, bo jak się skończył, to jeszcze na wiele godzin zostałem w pracy. Zrobiłem wszystko co trzeba na oddziale, a potem wykonałem ostrzykiwania toksyną botulinową, bo pacjenci przyjeżdżają na te zabiegi z całego kraju i nie można ich odprawiać z niczym z tak prozaicznego powodu, jak zmęczenie.
(…) Dziewczyna weszła na przejście dla pieszych, nie patrząc, czy coś jedzie, a akurat jechałem ja, zmęczony, więc z gorszym refleksem i nieco za szybko, bo ok. 10 km na godz. szybciej niż było dozwolone.
Na szczęście jechałem starym fordem mondeo, który ma opływowe kształty. Podciąłem ją, a ona dzięki tym zaokrąglonym kształtom samochodu przeleciała przez maskę, prześlizgnęła się po przedniej szybie i wylądowała za samochodem. Na szczęście wylądowała na przednie nogi. Na szczęście za mną jechała karetka. Obrażenia były niewielkie.
Wreszcie wrócił rozsądek. Jeszcze wtedy trwałem w uzależnieniu i wciąż pracowałem za dużo. Szok, który przeżyłem wreszcie uświadomił mi, jak groźny jest mój styl życia.
Dlatego radzę wszystkim omijać okolice szpitali. Takich jak ja wtedy jest więcej.
Tak kończy się historia człowieka, który nie potrafił mówić „nie” w odpowiednim momencie.
Kończy się szczęśliwie. Nie jest ona wyjątkowa. Z pętli musów i z fałszywego poczucia, że świat bez nas na pewno nie da sobie rady, wynika dużo niedobrego.
Dr Kuba Sienkiewicz miał farta. Jak opisuje – teraz jeżdżę na wizyty wyspany (…) Tak wygląda życie, w którym nadeszło opamiętanie.
Henryka Janik
Na podstawie książki Kuby Sienkiewicza Kubatura, czyli elektryczne wagary.