Moja wege historia

Przyniesiono ją w wełnianym kocyku. Płaski pyszczek nie zapowiadał tego, co z niej później wyrosło.

Uściślając: wydłużyło się.

Marzenie z dzieciństwa o posiadaniu jamnika – spełniło się!

Miałam w domu jamnicze maleństwo i nie przypuszczałam jakie rewolucyjne zmiany po tym fakcie nastąpią.

W jednym momencie era przedjamnicza została zamknięta na amen.

Nastało życie zjamniczone, podporządkowane stworowi kapryśnemu, samowolnemu, trudnemu do okiełznania, nieprzewidywalnemu, niepoddającemu się żadnym sugestiom, namowom, tłumaczeniom itd.

Za to z nieodpartym urokiem osobistym!

Kto jest zajamniczony, wie o czym mówię.

Żegnajcie zrazy wołowe!

Wraz z jamnikiem był jeszcze wtedy jeden problem istotny, trudny do ominięcia – reglamentacja żywności.

Czas Generała, gdzieś tak w drugiej połowie lat osiemdziesiątych tamtego wieku.

Jamnik musiał dostać swoje, czyli mięsko. Dwa i pól kilo mojego ówczesnego „przydziału”. Trudno. Podjęłam decyzję o przejściu na jarstwo.

Żegnajcie zrazy wołowe!

Tak zaczęła się moja przygoda z wegetarianizmem, o którym praktycznie nie wiedziałam wtedy nic, tak samo jak o naturze jamników.

Wegetariańskie błędy, wypaczenia, odstępstwa od wiary

Brakowało wtedy wszystkiego – książek, informacji, przecież nie było jeszcze Google’a z setkami przepisów.

Tematyka mnie pochłonęła. Czytałam wszystko, co tylko wpadło mi na ten temat w ręce.

I zamęczałam otoczenie opowiadaniem o wyższości diety bezmięsnej nad mięsną.

Później, kiedy już ruszyła cała fala różnych żywieniowych odmieńców, dowiedziałam się, że według fachowej nomenklatury, na samym początku należałam do grupy laktoowowegetarian.

Wegetarianizm ma wiele twarzy:

weganizm – ścisła dieta oparta wyłącznie na produktach pochodzenia roślinnego,

semiwegetarianizm – jadłospis składa się głównie z produktów roślinnych, jednak raz na jakiś czas można zjeść rybę, drób czy nabiał,

pescowegetarianizm – dopuszcza czasem spożywanie ryb,

owowegetarianizm – można spożywać jaja, ale produktów mlecznych nie ma w jadłospisie,

witarianizm – dieta „surowa” na  warzywach, owocach, kiełkch, orzechach,

laktoowowegetarianizm – jadłospis dopuszcza nabiał oraz jajka.

Eksperymentowałam, pędziłam kiełki, piekłam różne chleby, praktycznie nie odchodziłam od tamtejszego cudu techniki sokowirówki i blendera firmy Predom z Niewiadowa. Ależ to był sprzęt! Niezniszczalny! Jak młynki do kawy z NRD!

Wegetariański talerz musiał zaskakiwać.

Z ciekawości, jak to może smakować, gotowa byłam spędzić w kuchni długie godziny.

Zdrada

Aż tu nagle, gdzieś tak po 14 latach trwania w awangardzie dietetycznej, zapachniało mi coś w ciotczynej kuchni.

Przejście na wegetarianizm bardzo wyostrzyło mi zmysł węchu.

Ładnie pachnie! Spróbuj, spróbuj! Zaczęła kusić ciotka. Akurat przyrządzała o, zgrozo indyka wiejskiego, bio 100%, z wolnego wybiegu, szczęśliwego, wesołego za życia, na bezstresowym wychowaniu i tak dalej, a którego kuzynka przysłała jako dar ze wsi dla miastowych krewnych.

Nieee!

Spróbuj! Przecież nic ci się nie stanie! Kusiła ciotka.

Po dłuższym oporze wewnętrznym, zwyciężyło łakomstwo i ciekawość.

Spróbowałam malutki kęsek, coś w wielkości centymetra sześciennego. Niestety, odchorowałam. Organizm się odzwyczaił albo autosugestia, że mięso jest be, fatalnie zadziałała. Nie wiem. Pożegnałam się wtedy z mięsem na zawsze.

Jak pies Pawłowa. Znowu coś nie tak?

Eksperymentowałam w dalszym ciągu.

Makrobiotyka. Diety życia. Alleluja. Soki. Kasze. Owoce. Odrzucałam jedno, wprowadzałam drugie.

Maszyneria Predom Presko Niewiadów pracowała bez wytchnienia, młynek z NRD zamiast kawy mielił orkisze, żyta, pszenice, nawet soczewicę, nie buntował się. Wszystko szło jak z płatka. Strączkowe namaczały się godzinami. Zioła pachniały, ziarna się prażyły, no wiedza, doświadczenie, wtajemniczenie wegetariańskie rosło…

Ni stąd, ni zowąd, poczułam, że napływa mi ślina na widok tłustego, wędzonego łososia! Stałam w sklepie przed gablotą z wędzonymi tfu! Niezdrowymi rybami, tfu! I miałam ochotę zjeść kawałek opływającego tłuszczem łososia, którego, żeby było jeszcze bardziej ciekawie, nigdy dotąd nie jadłam! Ani dawno, dawno temu, w epoce przedjamniczej, ani w czasie zajamniczenia, ani potem, kiedy już mojej jamniczki nie było, a bezmięsna dieta mi się utrwaliła na zawsze!

Kupiłam łososia. Mały kawałek. Zjadłam ze smakiem. Nie odchorowałam jak dawno temu tę mikroskopijną porcję indyka.

Przez następne 3 miesiące kupowałam przed weekendem 100 g wędzonego, tłustego łososia. Po 3 miesiącach poczułam, że przestaje mi smakować, nawet poczułam wstręt. Musiało mi czegoś brakować, skoro intuicja podpowiedziała: łosoś! Organizm nie jest głupi. Może Omega 3 brakowało?

Jestem ciekawa co bym gotowała, gdyby nie pojawiła się kiedyś jamniczka przyniesiona w kocyku? Miało się to szczęście w życiu, miało… Jamnik w dom, marchewka na stół! Pod stół – wołowina.

Tak się potoczyło i dobrze. Przygoda wege trwa.

Siła by o tym mówić!

I pisać.

Zielara

Zdjęcie z jamnikiem: pixabay

Jedzenie: Marta Niemczykowska